Recenzja filmu

O czym wiedziała Maisie (2012)
Scott McGehee
David Siegel
Julianne Moore
Alexander Skarsgård

Pełna chata

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. On absolwent Princeton, ona z dyplomem MIT. Oboje znaleźli pracę w jednej z największych nowojorskich firm audytorskich. Beznamiętnie mijali się na
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. On absolwent Princeton, ona z dyplomem MIT. Oboje znaleźli pracę w jednej z największych nowojorskich firm audytorskich. Beznamiętnie mijali się na przeszklonych korytarzach, wymieniali jakby od niechcenia zimne spojrzenia, ale z każdym kolejnym dniem lód dystansu pomiędzy nimi stopniowo topniał. Anne zrobiła pierwszy krok. Najpierw zaliczane niejako z powinności biznesowe lunche, jakieś niewiążące wypady do teatru i kina. Kilka miesięcy badania terenu, wzajemnego przeciągania liny. Ślub był zaskakująco skromny, na wesele zaproszono ledwie 30 osób. Miesiąc miodowy na Hawajach – szlak doskonale przetarty przez tysiące takich jak oni młodych, dobrze sytuowanych, skazanych na sukces. Dziecko pojawiło się trochę z przymusu i dla uspokojenia sumienia – rodzice nalegali. Początkowe miesiące okazały się sporym wstrząsem, ale dzięki pomocy znajomych przez ten pierwszy prawdziwy kryzys w związku przeszli praktycznie suchą stopą. Poważniejsze rysy na rodzinnym obrazku pojawiły się po czterech latach. Pozornie niewinne i nic nieznaczące sprzeczki o absolutne drobiazgi. Ona zarzucała mu, że nie patrzy na nią tym samym wzrokiem jak dawniej, on czuł wypalenie monotonią powtarzanych co wieczór pustych rytuałów. Z czasem kłótnie przybierały na sile i częstotliwości. Kilka szczerych rozmów, jakaś namiastka ratowania małżeńskiego dorobku. Sprawa rozwodowa szybko znalazła satysfakcjonujący dla obojga koniec - prawnicy doskonale znali się na wykonywanej pracy. Po niespełna miesiącu ponownie mogli układać sobie życie według autorskiego pomysłu. I tylko to przeszywające spojrzenie malutkiej Alice, gdy chcąc wypełnić nałożone przez sąd obowiązki, musieli się spotkać, by przekazać ją drugiej stronie, boleśnie przypominało, że coś jednak bezpowrotnie utracili.

Choć powyższy wstęp to czysta literacka fikcja, nie będzie wielkim nadużyciem, jeśli stwierdzę, że podobne historie mają miejsce każdej minuty, każdego mijającego dnia w każdym zakątku globu. Najpewniej różnią się detalami i rozkładem czasowym. Prawdopodobnie nie wydarzyły w naszym najbliższym otoczeniu, ale gdzieś u znajomych, przyjaciół, dalekich krewnych. A może własną ich wersję opowiedział nam jakiś rezolutny smyk ciężko przeżywający separacje rodziców. Wartą uwagi, choć pozostawiającą niedosyt, filmową próbę poruszenia tematu rozwodu dwójki ludzi, obserwowanego z perspektywy dziecka, podjęli Scott McGehee i David Siegel.
 
Kilkuletnia Maisie zostaje rzucona w wir mało przyjemnych dla niej wydarzeń. Matka - starzejąca się i przyblakła już gwiazda rocka oraz ojciec - zblazowany handlarz dziełami stuki postanawiają przemeblować powszedniość biorąc rozwód. Jako temperamentni i przekonani o wyższości nad drugą połówką rodzice stoczą bitwę o prawo do opieki nad dziewczynką.

Hollywood w kreowaniu pejzażu amerykańskiej, i nie tylko, kultury odgrywa bardzo ważną rolę, jeśli nie decydującą. To tu przez dziesiątki wypuszczanych rokrocznie większych bądź mniejszych produkcji kształtuje się sposób odbioru wybranych problemów i zagadnień przez setki milionów osób na całym świecie. Naginając i modelując szkielet podawanej przez filmowe kadry rzeczywistości wyznacza dominujące trendy i wskazuje akceptowalne kierunki myślenia całych mas. I nie ma żadnych wątpliwości, że instytucja rodzina u demiurgów dusz spod znaku Fabryki Snów od dawna nie ma najwyższych notowań. Dowód? Podliczcie sobie w ilu widzianych przez Was w ostatnim miesiącu produkcji oglądaliście nierozbitą familię. Coś mi się wydaje, że palców u jednej ręki zostanie, aż nadto. Stąd też na samym wstępie należy szczerze docenić twórców za samą chęć przeniesienia na duży ekran prozy autorstwa Henry’ego Jamesa. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że zebranie pieniędzy na kino, ukazujące ciemną stronę i rozległe "przedpole działań wojennych" kryjące się za zdaniem "Moi rodzice rozwodzą się", powtarzanym niczym mantra w co drugiej produkcji rodem ze wzgórz Los Angeles, do zadań łatwych i przyjemnych nie należało. Oczywiście trzęsący sakwami pełnymi złotych monet producenci dają i wymagają. By taki obraz mógł przejść przez bezwzględne sito poprawności politycznej trzeba było go mocno wygładzić i wypolerować, a płynące zeń wnioski odpowiednio utemperować – wszak nie miały prawa zabrnąć za daleko. Choć reżyserujący duet bez zająknięcia się nadgiął karku i podporządkował wytycznym, to udało mu się jednak stworzyć film na tyle sugestywny w swym wydźwięku, że nie wyszła z niego mdła opowiastka o pozytywnym przesłaniu.



Rodzice Maisie powinni startować w konkursie na idealny produkt idealnego współczesnego społeczeństwa. Są do bólu egoistyczni, egocentryczni, nauczeniu postrzegać swoje otoczenie wyłącznie przez pryzmat ciągle niedających się zaspokoić zachcianek; odlani z gliny materializmu, wycięci z makulatury magazynów lifestylowych. Niby toczą krwawy bój o dziecko, niby jest ono dla nich ważne, niby wszystko robią dla niego, ale gdy przychodzi do realnych czynów okazuje się, że ta głośno deklarowana miłość ma wymiar okrutnie papierowy. Prawdziwe miejsce Maisie w ich świecie ogranicza się do gustownego dodatku stojącego obok świetnych kolumn w domu matki lub perfekcyjnego uzupełnienia pięknie zaprojektowanego pokoju w mieszkaniu ojca. Cały teatr, jaki odgrywają przed sobą, całe energetyczne show odstawiane przed sądem zostają boleśnie obnażone i zredukowane do poziomu żenującej farsy, w momencie gdy trzeba poświęcić dziewczynce drogocenny czas. Wtedy przerzucają się tą kruchą istotą niczym wytrawni pingpongiści piłeczką. Zamiast w tym trudnym dla niej okresie zmienić dotychczasowy paradygmat wyrosły z głęboko zakorzenionego życiowego oportunizmu kierując zatroskane spojrzenie na Maisie, wolą pławić się w wygodnej codzienności. Delektują się każdą chwilą, prześlizgują między problemami, nie zadając sobie najmniejszego trudu, by chociaż spróbować znaleźć strzępek płaszczyzny porozumienia. Zresztą ów nabożnie celebrowany konformizm nie ogranicza się tylko do relacji z latoroślą. Niewiele lepiej traktują odmłodzonych partnerów. Przeglądając się w lustrze ostentacyjnego wyrachowania i cynicznego podejścia do życia oraz rodzicielstwa obecnego pokolenia 30+ chwilami chciałoby się spuścić w milczeniu wzrok.



Sama Maisie, jak to dziecko, nie do końca rozumie burzliwe zmiany zachodzące w jej życiu. Nie nadąża za ulepszonym modelem nowej patchworkowej "rodziny", jego nieustanną ewolucją i zmianami konstelacji kolejnych mamusi i tatusiów. Z uwagą słucha wzajemnych oskarżeń, kłótni i awantur, patrzy na rozrywające się więzi łączące bliskich. Miota się między tymi, którym można zaufać i tymi, którzy pozwolą wypełnić powstałą uczuciową pustkę. Przypomina statek chcący zawinąć do portu. Niestety ten ciągle rozbija się o fale obojętności i braku zainteresowania. Jej wyciągnięta mała dłoń przez długi czas trafia wyłącznie na zaciśniętą pięść odrzucenia dorosłych. W zasadzie należałoby zadać pytanie czy filmowi "dorośli" rzeczywiście zasługują na takie miano. Czy zbudowanie trwałego związku opartego na rezygnacji ze snobistycznego punktu widzenia na rzecz pełnego pokory i troski pochylenia się nad potrzebami i pojmowanym w szerokim kontekście dobrem małżonka nie jest czymś zdecydowanie przerastającym ich możliwości? Czy zrozumieli, że za sakramentalnym "tak" kryje się przede wszystkim odpowiedzialność za przyszłość ukochanej osoby i tych którzy mają przyjść na ten świat, całkowicie uzależnionych od bezinteresownej i bezwarunkowej opieki najbliższych? A przecież nieustannie sekowane i odzierane ze swej wartości małżeństwo stanowi naturalny grunt pozwalający rozrastać się prawdziwemu środowisku rozwoju dziecka - rodzinie. Te dwa pojęcia na pozór dobrze funkcjonują w świecie Susanny i Beale’a, a jednak operują nimi jedynie na zasadzie przyzwyczajenia. Nie skrywają one żadnej głębszej idei i treści, a ich sedno zostało w tak dalekim stopniu upłynnione, że praktycznie kształtują je pod kątem doraźnego zapotrzebowania. W ogóle nie zaprzątają sobie głowy oczywistymi konsekwencjami wynikającymi z roztrzaskania tych ostoi. W życiowych kalkulacjach pary nie starcza kartek na oszacowanie wpływu tej jednej decyzji na formującą się dopiero osobowość i sposób postrzegania przez córkę kluczowych relacji międzyludzkich, nie interesują się rachunkiem, jaki wystawi przyszłość. W ich rzeczywistości głos maluczkich nie ma znaczenia.



Można zżymać się, że proza Henry’ego Jamesa przeszczepiona kamerą jakiegoś odważnego i bezkompromisowego skandynawskiego reżysera, wychowanego w duchu ascezy środków i naturalizmu, na tamtejszą zdeformowaną tkankę społeczną, miałaby szansę stać się materiałem wybuchowym zdolnym nadszarpnąć podstawy lansowanego współcześnie modelu bezrefleksyjnego uświęcania bóstwa samorealizacji i dogmatycznej sakralizacji trójcy: "ja", "dla mnie", "moje". A nawet jeśli ugięłaby się pod ciężarem tego zadania, to może chociaż przekształciła się w zaczyn ożywiający dyskusję nad dyskursem dzisiejszej inżynierii społecznej. Wszak właśnie na bogatej północy Europy pracujące od dekad z metodyczną skutecznością żarna postępu starły w drobny pył instytucję małżeństwa, a fundamentalną rolę rodziny obróciły w ruinę, pozostawiając miliony opuszczonych, emocjonalnych sierot, mających problemy ze stworzeniem opartych na zaufaniu więzi z drugim człowiekiem. Można narzekać, że McGehee i Siegel pod koniec zupełnie zeszli w stronę słonecznej ścieżki uproszczeń i postawili na mainstreamową klamrę luźno i nieprzekonująco spinającą całość. Można wskazywać, że tam gdzie trzeba było mocniej i celniej uderzyć, robią krok w tył. Utyskiwać, że gorzką wymowę obowiązkowo osłodzono. Oczywiście, że można…

Prawda jest jednak taka, że "What Maisie Knew" okazuje się filmem dokładnie takim, na jaki Hollywood mogło sobie pozwolić podejmując ten trudny i ważny temat. Niewolnym od pewnych potknięć, ale niezwykle potrzebnym. Wprawne oko widza bez kłopotu dostrzeże w nim, pomimo nałożonej przez Fabrykę Snów grubej warstwy różowego pudru, przygnębiający obraz otaczającego świata.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones